Czy można dziś skutecznie kształcić młodzież czy studentów na zajęciach, w których uczestniczą 30-osobowe lub większe grupy? Podstawowa zasada efektywności szkoleń mówi, że najlepsze są grupy 12, no maksymalnie 16 osobowe, ponieważ one dają jako takie możliwości aktywności uczestników szkolenia. Z dydaktycznego punktu widzenia lekcja w klasie też jest (a przynajmniej powinna być) formą szkolenia. W końcu jej celem jest jakiś mierzalny rezultat edukacyjny, co najmniej w postaci zdanych testów i egzaminów (oczywiście to minimum nie daje odpowiedzi na to, czy mamy odpowiednią jakość edukacji).
Wydaje się, że palącym problemem w szkołach jest liczebność klas szkolnych. Od lat – zwłaszcza w dużych ośrodkach miejskich – pakuje się do jednej klasy kilkadziesiąt osób i oczekuje się od nauczyciela cudów (przerobienia materiału), a od uczniów też cudów (postępów). Ta (jednak karygodna) praktyka trwa już dobrych kilkanaście lat. Sam uczyłem się w liceum przez rok w klasie 37-osobowej, i jak wynika z doniesień prasowych i wypowiedzi na forach dyskusyjnych, do dziś niewiele się zmieniło.
W lipcu br. z wnioskiem do Ministerstwa Edukacji Narodowej o ustalenie maksymalnej liczby uczniów w klasie zwrócił się Rzecznik Praw Dziecka Marek Michalak. Kilka dni temu o zmniejszenie liczby uczniów w klasach szkół publicznych zaapelował Maciej Osuch, społeczny doradca rzecznika praw obywatelskich Janusza Kochanowskiego. Zwraca on uwagę na to, że przeludnione klasy to jedno z głównych źródel konfliktów między uczniem i nauczycielem i nie da się w nich budować pozytywnej i trwałej relacji nauczyciel-uczeń.
Przedstawiciele MEN odrzucają postulaty administracyjnego określenie liczebności uczniów w klasach. Ich zdaniem to problem samorządów, które finansują szkoły i ustalają warunki prowadzenia zajęć dydaktycznych mając na uwadze czynniki demograficzne. Poza tym, pojawia się argument, że nie Polska średnia liczebności uczniów w klasie nie odbiega bardzo od średniej z wszystkich krajów OECD opisanych w ostatnim raporcie OECD „Edukacja w zarysie 2009“. Piłeczka zostaje odbita. Winnych szukać należy na poziomie lokalnym. A tu, jak łatwo powiedzieć, powiedzą: no bardzo byśmy chcieli, ale tyle środków dostajemy z budżetu państwa...
Mamy więc do czynienia z typowym błędnym kołem, w którym uczeń się rzecz jasna nie liczy. Nikt się go nie pyta o zdanie, bo po co? Skoro ma obowiązek szkolny, to niech uczeń przestanie marudzić ("zamknie się") i uczęszcza do "edukacyjnej" fabryki.
Mam wrażenie, że nie szybko problem zostanie rozwiązany. Nie ma w Polsce woli do tego, aby uczynić edukację (na wszystkich etapach kształcenia) narodowym priorytetem w strategii rozwoju kraju. Patrząc na dystrybucję środków unijnych - potrafimy marnotrawić miliony euro na BZDURY, a nie potrafimy skumulować dostępnych z różnych źródeł środków i wdrożyć programu rozwoju edukacji na miarę wyzwań społeczeństwa wiedzy. Argument „nie ma pieniędzy“, obawiam się, będzie zamykał drogę wszystkim dyskusjom, mimo że jest on fałszywy.
Nie da się dziś oczywiście nauczyć ucznia czegokolwiek w 30-kilku osobowej klasie. No chyba, że jest na tyle mądry, że chce się uczyć POZA SZKOŁĄ. Nie spodziewajmy się, że polska szkoła (to samo zresztą dotyczy uczelni) poprawi jakość edukacji bez zmniejszenia liczby uczniów w klasach. Jeśli jeden nauczyciel będzie miał przed sobą 20 osób, to i tak będzie to wielkie wyzwanie pedagogiczne dla niego.
więcej:
http://www.edunews.pl/index.php?option=com_content&task=view&id= 881&Itemid=898